Ten dzień to dzień pustyni, Berberów, Brrrrrr, wielbłądów, mrówek itp.
Zaczęliśmy dzień b. wcześnie, bo już o wschodzie słońca (jeśli dobrze pamiętam, miał on miejsce o 6 10) - poszliśmy na wydmę kilkanaście minut przed wschodem i trochę sobie na niego poczekać.
Było całkiem ładnie, ale myślę, że wcale nie był to jeden z ładniejszych wschodów na pustyni, raczej taki bardziej przeciętny...
Jak się szybko okazało, trudno jest turystom w spokoju kontemplować wschodzące słońce, bo zaraz pojawi się - czy to pieszo, czy na motorze lub quadzie - jakiś okoliczny Berber i zacznie sprzedawać swoje wyroby. Tak się stało i tym razem, i niestety - dałam się namówić - kupiłam mydelniczkę z jakieś dziwnego kamienia, która wydała mi się najładniejsza z rzeczy (głównie mydelniczek????) oferowanych przez tego pana. Niestety teraz już wcale ładna mi się nie wydaje, a zapłaciłam za nią całe 80 dirhamów (zaczęło się od prawie 300) (przypominam - 300 dirhamów = 100 zł!!).
Po wschodzie poszliśmy z powrotem spać, po drodze obserwując mrówki: http://www.youtube.com/watch?v=tIHgMQBGTFo i karmiąc je granatem.
Wstaliśmy dopiero na późne śniadanie około 10, które, za wyjątkiem soku pomarańczowego, było chyba najlepszym śniadaniem jakie zdarzyło nam się jeść - poza tradycyjnym chlebem z dżemem dostaliśmy także miód, oliwki, oliwę i naleśniki, oprócz kawy także herbatę. Sok był chyba po prostu z kartonu, albo z wodą, nie miał tych pomarańczowych fusów, które zwykle mają soki w Maroko - ale może w okolicach pustyni jest po prostu mniej pomarańczy?
Podczas śniadania Hasan namówił nas na wyprawę wielbłądami na pustynię i spędzenie nocy w namiotach Berberów - czyli tradycyjną atrakcję turystyczną w tej okolicy. Jednak jako że nigdy nie byliśmy wcześniej na pustyni (poza Jankiem), nigdy też (poza Jankiem) nie jeździliśmy na wielbłądzie, to nie mieliśmy nic przeciwko uczestnictwu w typowo turystycznej atrakcji. Ustaliliśmy cenę 450 dirhamów za osobę (po relacjach innych osób sądzę, że pewnie mogliśmy zejść do 300/os.)
Ale w tej cenie, jak się potem okazało, poza wieczorno-nocą pustynią mieliśmy także wycieczkę - przez kilka godzin w ciągu dnia Muhammad i Hasan wozili nas (jako kierowcy) naszymi samochodami po okolicy... Najpierw trafiliśmy na koncert muzyków z Mali (który potem pojawi się tu pod postacią filmików - na razie zapraszam do oglądnięcia muzyków na zdjęciach :) ), którzy grali najpierw szybsze rytmy na bębnach (przy których zmusili nas do tańczenia wspólnie z nimi), a potem wolniejszą nostalgiczną piosenkę, w której dominowało coś w rodzaju gitary...
Potem pojechaliśmy nad jezioro, które miało być pełne flamingów, ale tu niestety spotkał nas zawód - zamiast flamingów były jedynie dwie kaczki.
Po jeziorze przyszedł czas na małe zakupy w berberowym sklepie - były dywany, ubrania, naczynia i sporo biżuterii. Kupiłam pierścionek za 100 dirhamów, Janek zaopatrzył się w strój pustynny - taki sam, w jaki ubrany na zdjęciach jest Hasan - młodszy z Berberów. Jedynie turban zamiast białego, ma w niebieskim kolorze. Cena stroju: 850 dirhamów (zaczęło się chyba od 1300).
Na koniec pojechaliśmy do baru-sklepu, w którym zaopatrzyliśmy się w piwa Casablanca, które chcieliśmy zabrać na pustynię. (jedno piwo: 30 dirhamów)
Także chyba wtedy Muhammad zaopatrzył się w haszysz - którego będąc w Maroko nie wypada nie spróbować.
O 17 wyruszyliśmy na pustynię. Półtoragodzinna droga na wielbłądach to zdecydowanie za długo, nie jest na nich zbyt wygodnie, a wręcz jest na nich koszmarnie niewygodnie (choć też zależy to trochę od wielbłąda).
Naszą karawanę Muhammad nazwał karawaną Alibaby (czyli Janka), który specjalnie na tą okazję ubrał się w swój nowy pustynny kostium. Na drugie imię karawana miała na imię Ana (Ciacho jako blondynka mieszała Berberom w głowach:)), na trzecie imię karawana miała Brrrr - taki odgłos nie wiedzieć czemu Muhammad ciągle z siebie wydawał. Potem zauważyliśmy, że tak samo robią wielbłądy - może więc się to Muhammadowi udzieliło, przez długie i częste kontakty z tymi zwierzętami.
Poniżej wkleję wkrótce filmik, na którym jest nasza karawana, zrobiony i komentowany przez samego Muhammada :)
W końcu (było już ciemno) dotarliśmy do małej wioski pełnej namiotów i...minęliśmy ją. Sami pojechaliśmy do o wiele mniejszego skupiska namiotów (3-4) nieco dalej. Tam podano nam herbatkę, na stole z dziwną konstrukcją-lampą (na zdjęciu) i zapowidziono tadżinę (oczywiście) z kuskusem, na które przyszło nam jednak baaaaardzo długo czekać. Najpierw zostaliśmy jeszcze zaproszeni do namiotu, gdzie siedząc na ziemi w jakby-kole piliśmy kolejną herbatę, jedliśmy też ciasto i oliwki. W międzyczasie Marta, Ciacho i ja zostałyśmy zaproszone do namiotu, w którym kobieta gotowała kuskus i tadżinę, i mogłyśmy zobaczyć jedną z faz przyrządzania tych potraw. W namiocie było gorąco, zapachy były specyficzne, więc nasze oglądanie nie trwało zbyt długo, zwłaszcza, że z kobietą ani jej mężem nie bardzo mogłyśmy się porozumieć - nie mówili ani trochę po angielsku. Niemniej fajnie było to zobaczyć.
Potem musieliśmy opuścić namiot, w którym piliśmy herbatę, ponieważ Hasan i Muhammad w jakiś sposób (mało taktownym żartem) urazili "Panią namiotu". Wróciliśmy kontynuować oczekiwanie na jedzenie, ale nikt poza nami zdawał się tam zbytnio nie przejmować czasem...
Na koniec część z nas wybrała się za kilka wydm trochę się napić i spróbować co nieco z tych mniej oficjalnych marokańskich atrakcji. Noc była wyjątkowo ciepła, ale gwiazd niestety nie było widać aż tak dobrze jak poprzedniej nocy.