Tego dnia postanowiliśmy się rozdzielić - Marta, Filip, Konrad i Grześ pojechali w stronę Fezu, gdzie mieli oddać swoje auto, a Ciacho, Janek i ja w stronę Marakeszu przez przełęcz Tizi n'Tichka i z powrotem do Essaouiry - by choć trochę jeszcze poplażować i nie wrócić do Polski zupełnie białym.
Ten dzień to także dzień drogi - chcieliśmy dojechać z Ciacho i Jankiem do samego Marakeszu najlepiej, a więc już około południa byliśmy gotowi do wyjazdu, po prysznicu, bagaże spakowane do auta... Muhammad czekał, żeby pokierować nas do głównej drogi... Niestety plany musieliśmy przesunąć chyba o pół godziny, w międzyczasie urządzając poszukiwania kluczyka do samochodu... W końcu okazało się, że zamknęliśmy go w bagażniku samochodu razem z plecakami.
Większość zdjęć z tego dnia to zdjęcia z samochodu. Pierwszą połowę dnia przespałam, a funkcję kierowcy przejęła Ciacho, zmieniłyśmy się ponownie jakiś czas przed Tizi n'Tiszką - przełęczą, z podobno bardzo pięknymi widokami. Niestety, już jakieś 40 km przed przełęczą zrobiło się praktycznie zupełnie ciemno, pogoda się zepsuła i bardzo wiało. Trochę po to, żeby nie jechać przez przełęcz nocą, a trochę po to, żeby nie stracić ładnych widoków, zmieniliśmy plany dojazdu tego dnia do Marakeszu i zatrzymaliśmy się w przydrożnej kazbie. Nie było łatwo wypatrzyć znaku informującego o noclegu, ale w końcu się udało.
Zanim trafiliśmy do kazby, pytaliśmy jeszcze o nocleg w małym hoteliku na skale/górze, do którego prowadziła baaardzo kręta i trudna do zauważenia, wąska droga - dzięki temu zobaczyliśmy, jak ludzie dostają się do tych wszystkich budynków rozmieszczonych na górach, do których zdawały się nie prowadzić żadne drogi... Niestety nie zdecydowaliśmy się na nocleg w tym miejscu, mimo właściciela/opiekuna hotelu wyglądającego jak Antonio Banderas. Ceny były zupełnie nie na miejscu - 300 dirhamów za osobę, za standard podobny jak w hotelu Azlal w Ouarzazate (Ale trzeba przyznać, że hotelik miał naprawdę niepowtarzalny klimat i był pełen gości...).
Kazba też była dla nas ciekawym doświadczeniem, wyglądała nieco inaczej niż wszystkie miejsca, w których dotąd nocowaliśmy. Dostaliśmy herbatkę przed spaniem, umówiliśmy się na śniadanie bardzo wcześnie - bo już o szóstej czy siódmej - żeby jak najszybciej wyruszyć w dalszą drogę i zdążyć się jeszcze poopalać na plaży w Essaouirze...
Absolutnie fantastyczną atrakcją kazby była Simba - mały szczeniak. Wulkan energii, w jednej chwili biegała za nami jak szalona zaczepiając, by w kolejnej paść z wyczerpania i zasnąć na pufie, by po chwili znów się obudzić i tak w kółko...
Nieco Simby i kazby na zdjęciach poniżej.