I kolejny raz zatonęliśmy w wąskich uliczkach mediny w Essaouirze. Kupiliśmy pamiątki i prezenty, i zapas olejku arganowego - wyrabianego właśnie w okolicach Maroka w pobliżu oceanu, który podobno jest olejkiem ogólnocudotwórczym na wszelkie troski i kłopoty, kobiet zwłaszcza :) i trzeba przyznać, wcale nie jest przereklamowany :) Z tym, że nie zakupiłam czystego olejku (jego zapach nie jest zbyt przyjemny), a taki z dodatkiem aromatu cytrynowego.
Zakupy zajęły nam kilka godzin, a wszystko przez tą ciągłą konieczność targowania się do upadłego.
2 czarnoskórzy Marokańczycy zaciągnęli nas do swojego namiotu i zaczęli prezentować swoje wyroby prosto z pustyni - i faktycznie, spotkaliśmy te same pierścionki i stroje, które już mieliśmy okazję spotkać w Merzoudze. Janek zakupił długą czarną płaszczotunikę ze spiczastym kapturem, na którą polował od samego początku. Cena: 800 dirhamów.
Marakesz
No i przyszedł wreszcie czas powrotu do Marakeszu, który wiązał się praktycznie z początkiem końca wakacji, bo już na drugi dzień rano mieliśmy samolot do Paryża... Tuż przed Marakeszem udało nam się trafić do myjni, gdzie za 30 dirhamów pan umył nasze auto. W Marakeszu byliśmy około 18, samochód mieliśmy oddać o 19, ale nie mogliśmy zlokalizować na mapie miejsca, w którym umówiliśmy się z panem z salonu... W końcu zaparkowaliśmy nieopodal jednego z bardziej znanych hoteli i próbowaliśmy dodzwonić się z naszych polskich komórek pod numer z wizytówki pana od aut, ale ciągle tylko słyszeliśmy jakieś komunikaty po arabsku i francusku. W końcu z opresji wybawił nas chłopaczek parkingowy (tym razem był to prawdziwy parkingowy), który zaprowadził Janka do sklepu, w którym dało się kupić kartę do budki telefonicznej, i właśnie z takiej budki zadzwonił do naszego salonu i opisał dokładnie panu stamtąd, gdzie się znajdujemy. W końcu więc z małym opóźnieniem, ale samochód udało się oddać.
Ciężki (jak najbardziej dosłownie) był powrót do rzeczywistości bezsamochodwej i noszenia własnoręcznego plecaków - do hotelu mieliśmy około 3-4 kilometrów pieszo.
W końcu się udało, z powrotem pod dachem Fran i Abdullaha poczuliśmy się prawie jak w domu, mimo, że nasza wcześniejsza rezerwacja nie do końca się udało - nie zostawiliśmy zaliczki, a gości pojawiło się dużo, tak więc nasz pokój był już zajęty... Zostaliśmy więc zakwaterowani w pokoju-salonie, razem z Anglikami, o których była mowa wcześniej... Zupełnie nam to nie przeszkadzało - tego dnia (a właściwie już nocy, bo od 19 było zupełnie ciemno) wybieraliśmy się jeszcze na suki po kolejne pamiątki, na jedzenie na straganach i na sok pomarańczowy. Przed wyjściem dostaliśmy jeszcze powitalną herbatkę miętową i umówiliśmy się na śniadanie na dzień następny. Spotkaliśmy także grupę Polaków, która także tam zamieszkała na kilka dni. Wrócili właśnie ze wspinaczki na Dżabal Toukbal i planowali swój dalszy pobyt w Maroko. Umówiliśmy się na wspólne spotkanie na tarasie po naszym powrocie z Dżama el-Fna.
I tak właśnie, na zakupach, frytkach po 5 dirhamów (jaka szkoda, że nie wiedzieliśmy o nich wcześniej!) i leniwym wieczorze na dachu riadu, przy piwie Casablanca, minął ostatni wieczór naszego pobytu w Maroko.
Plan na jutro: Paryż